„Wielka improwizacja"

Jazz ma we krwi. Córka wielkiego saksofonisty chłonęła muzykę od dzieciństwa.
I też chciała śpiewać, pisać, komponować, chociaż z takim nazwiskiem mogła być albo świetna, albo zginąć. Wypracowała własny styl, nawet krytyczny ojciec go szanuje. Więc Dorota Miśkiewicz czuje się dzieckiem szczęścia. Jest wolna, płacą jej za to, co lubi najbardziej, i jeszcze dzięki muzyce znalazła miłość.

foto Zuza & Bartek

Żeby coś wymyślić, muszę się zatrzymać - mówi Dorota o tym, jak zabiera się do pisania nowej piosenki. - Leżę na kanapie, patrzę na chmury... - opowiada i aż trudno uwierzyć, że mówi to energetyczna, żywiołowa wokalistka. Niedawno z Markiem Napiórkowskim, swoim mężczyzną (gitarzysta jazzowy, koncertuje z czołówką polskiej sceny muzycznej), kupili mieszkanie na Powiślu, bo zaczarowały ich okna - wielkie, na całą ścianę. Tu jest baza. Kiedy Dorota pisze tekst, musi być sama; gdy komponuje, nie używa elektronicznego sprzętu, woli słyszeć „żywy instrument". Słowa zapisuje na kartce. Jej jazz musi być autentyczny. - Kocham w nim improwizację, która potrafi mnie ponieść w nieznane - twierdzi. Tę muzykę gra i śpiewa od dzieciństwa. Ma 35 lat i mówi o sobie: szczęściara. Bo to, co kochała od zawsze, jest jej zawodem. Żyje z hobby, odpoczywa, pracując.

Ależ byłam bezczelna!
Warszawski klub Akwarium, początek lat 90. Dorota, uczennica liceum muzycznego, podekscytowana na widowni. Śpiewa Marzena Ślusarska. - Kurczę, nie wytrzymam - myślałam z zazdrością. - Też bym sobie wyszła na scenę! Co prawda byłam wtedy tylko po kilku lekcjach śpiewu i umiałam dobrze jedną piosenkę, ale znałam perkusistę Czarka Konrada, więc idę do niego: „Słuchaj, a może ja też bym wystąpiła?". On zdziwiony: „Ale tak teraz?". Mówię: „Niekoniecznie, może być na koniec". Poszedł do Marzeny, wrócił: „Dobra, ona się zgadza, przygotuj się". Szczęśliwa staję przed publicznością i zaczynam mój popisowy numer - Girl from Ipanema. Śpiewam temat, jest cudownie. OK, myślę, teraz powinnam dać zagrać solo muzykom. Mrugnęłam do saksofonisty, dałam mu zagrać zaledwie kilka taktów. Wchodzę znowu i słyszę jak Czarek syczy: jeszcze nie teraz! Druga próba - znów nie to miejsce! Cóż, nie miałam specjalnej wiedzy o budowie utworu jazzowego, ale widownia i tak szalała, a pan szatniarz na koniec wyściskał mnie za debiut w kultowym klubie. Dzisiaj wiem, to było przede wszystkim nie fair wobec Marzeny. Ale ja tak strasznie chciałam śpiewać - opowiada Dorota. Rosła w rodzinie muzyków, nasiąkała jazzem. Tata - wirtuoz saksofonu, mama po Akademii Muzycznej organizowała koncerty. - Do rodziców przychodzili przyjaciele, ale jacy! Ewa Bem, Włodzimierz Nahorny, Janusz Strobel, saksofonista i kompozytor Zbigniew Jaremko, Andrzej Trzaskowski, dyrektor orkiestry Polskiego Radia. Grali, śpiewali, puszczali płyty, imprezowali - wspomina Dorota. Jaremko został jej chrzestnym ojcem. Z Zachodu przywoził w prezencie winyle z jazzem, opowiadał o podróżach. Dorotka szybko nabrała przekonania, że muzyk ma życie kolorowe i przyjemne. Postanowiła zostać jazzmanką.

Cały ten jazz
Opole 2004. W koncercie premier piosenka Doroty W małych istnieniach. Ona na scenie, w jasnych szerokich dżinsach i koszulce bez rękawów odsłaniającej brzuch. Stremowana. - Patrzę na publiczność i wraca obrazek z dzieciństwa: siedzę na widowni, na scenie tata z Hanią Banaszak wykonują Nie, nie możesz teraz odejść... Ja płaczę ze wzruszenia, a za mną jacyś kolesie wcinają kiełbaski i mają wszystko w nosie - to było straszne. A teraz sama stoję w światłach, a ktoś na widowni zaczyna trąbić na takiej trąbce, jakie mają kibice na stadionie. I lepiej słyszę tę piszczałę niż mojego basistę. Trudno, ważne, że publiczność się bawi - opowiada Dorota ze śmiechem. Opole było sukcesem, bo jej piosenka, jedyna bez wsparcia wytwórni płytowej, przebiła się do finału spośród 124 propozycji. A o to Dorocie chodzi, wydostać się z zaklętego kręgu jazzowej klasyki. - Szukam swojej drogi, choć narażam się „jazzowej policji", czyli konserwatystom, dla których odejście od tradycyjnej linii tej muzyki to artystyczne przestępstwo. Więc stoję na dwóch stołkach - jedna noga tu, druga tam. Klasyczni jazzmani jeszcze mnie nie skreślili, muzycy popowi wciąż nie zaakceptowali - mówi poważnie Dorota. Niepoważnie się nie da. Choćby ze względu na ojca. Henryk Miśkiewicz, największy polski saksofonista, to ikona polskiego jazzu. Od początku Dorota zastanawiała się, jak „środowisko" zareaguje na jej samodzielność. I co powie tata. Zwłaszcza że nie podejrzewał, jaką drogę córka wybierze. Opowiada Grażyna Miśkiewicz, mama i agentka Doroty: - Mąż wrócił z kontraktu za granicą. Dostajemy zaproszenie: koncert jazzowy, klub Manekin na Starym Mieście. Wiem, że coś przy tym robiła Dorota, więc idziemy. I nagle zatyka nas z wrażenia. Dorota śpiewa standardy i kilka swoich piosenek! Była wtedy w liceum, w tajemnicy komponowała i pisała teksty. A my myśleliśmy, że będzie skrzypaczką w orkiestrze!

Córka guru
- Jeśli chodzi o skrzypce, najważniejszy jest... futerał - żartuje Dorota. Czerwone pudło, które dostała od rodziców jeszcze w podstawówce, towarzyszy jej do dziś. Obok różowych dżinsów, które mama kupiła spod lady, jest pamiątką z czasów wahania: kim będę? - Wiedziałam już wtedy, że mam lepszy słuch niż moi rówieśnicy. I inny gust. Oni lubili hity z listy przebojów, ja słuchałam muzyki, którą tata przywoził z podróży. Odkryłam Ala Jarreau, Davida Sanborna, George'a Bensona, Jamesa Ingama. Czułam, że jestem krok do przodu - opowiada Dorota. W liceum pisała piosenki do szuflady. - Mój kolega z klasy, Piotr Siejka (dzisiaj producent muzyczny), docenił je pierwszy. Umawialiśmy się na próby i śpiewaliśmy razem. Nabrałam wiatru w żagle. To wtedy skrzypce przestały być najważniejsze. Zyskałam pewność, że kręci mnie muzyka rozrywkowa - Dorota gładzi czerwony futerał. Musiała jednak zmierzyć się z mitem. Nazwisko Miśkiewicz to była marka. Ale nie jej. Taty. Henryk Miśkiewicz był już jazzowym guru na miarę Stańki, Adamiaka, Nahornego czy Ptaszyna Wróblewskiego. - Nie chciałam żyć w jego cieniu. Chciałam robić swoje. Liczyłam się z jego opinią, ale się buntowałam. Przynosiłam nowy utwór i pytałam: „No i co? Co myślisz?". On milczał, patrzył na nuty, w końcu rzucał bezlitośnie: „Takie rzeczy tworzą umierający poeci". A ja wściekła obracałam się na pięcie. „Żadnej piosenki już ci nie pokażę!" - krzyczałam i wychodziłam z płaczem. Jego zdaniem pisałam nie tak - za trudna harmonia, za smutna melodia. Dawał mi swobodę, ale oceniał ostro - opowiada Dorota. Z czasem coraz częściej słyszała: „W sumie to nie jest takie złe, może miałaś rację?". Z drugiej strony sama dochodziła do wniosku: śpiewanie prostsze i weselsze nie jest gorsze. Tata miewa rację. - Teraz przynoszę płytę i nie mówię: oceń. Tyko zagaduję: który utwór podoba ci się najbardziej? - Nie zawsze im po drodze - zdradza Grażyna Miśkiewicz. - Więc mają zasadę: starają się razem nie koncertować. Dorotka chce pokazać, że stać ją na własną karierę, że ma pomysły i umie być niezależna.

Na walizkach
Klub jazzowy, półmrok, gwar, dym z papierosów. Dorota ma sentyment do piwnicznej atmosfery. - Byłabym zawiedziona, gdyby wprowadzono zakaz palenia w klubach. Lubi kluby, nie lubi przygotowań do tras koncertowych. - Najbardziej pakowania walizy - śmieje się, stojąc przed wielką szafą w apartamencie na Powiślu. - Przerasta mnie decyzja, jak ubrać się na scenę. Na wszelki wypadek biorę wszystko: dżinsy i top plus siedem różnych sukienek na wszelkie okazje - opowiada i dorzuca do walizki cztery pary szpilek. - Kiedyś występowałam w trepach na trzycentymetrowej podeszwie, do nich wkładałam spodnie z krokiem w okolicach kolan. Potem przerzuciłam się na trampki z kusą sukieneczką i długim białym płaszczem. Luz się skończył, gdy któregoś dnia kolega pianista napomknął: „Wiesz, Dorotka, może powinnaś bardziej zastanowić się nad tym, jak wyglądasz na scenie". Przejęłam się i odtąd noszę wysokie obcasy - śmieje się Dorota. Najbardziej lubi trzy kolory: czerń, szary, biel. Z tą nudą walczy jej mama. Batalia zwykle rozgrywa się w salonie. Na środku Grażyna Miśkiewicz z torbą ciuchów wziętych ze sklepu na próbę. Wyjmuje żółtą sukienkę - no przecież żółty jest modny w tym roku! Córka oddaje suknię, mruczy: „Kompletnie nie w moim guście". - Tak bym chciała, żeby raz włożyła kolorową spódnicę, bluzkę z dekoltem - wzdycha Grażyna Miśkiewicz. A Dorota na co dzień woli swoje spodnie, adidasy i włóczkową białą czapę. - W wydaniu prywatnym cenię wygodę, bo lubię szybko się przemieszczać, czasem nawet biegiem, więc muszę mieć płaskie buty. Scena to co innego, tam chętnie przebieram się za kobietę - kwituje. Kiedy wybierze już ciuchy, które włoży podczas koncertów, domknie walizy, kiedy już ruszy w trasę, rozkwita. Uwielbia wyjazdy. - To oderwanie: od sprzątania, rachunków, wynoszenia śmieci, składania deklaracji z ZUS-ie - mówi o demonach swojej codzienności. - Zjawiam się w nowym miejscu i myślę tylko o jednym: za godzinę próba, wieczorem koncert. Właściwie wolę być w trasie niż wracać - robi pauzę. - Nie lubię od początku przyzwyczajać się do domu. Tam kończy się luz, nie jestem już sama. Trzeba popracować nad kompromisami. W domu jest Marek.

foto Zuza & Bartek

Siła odzwyczajenia
Poznali się 11 lat temu na warsztatach jazzowych w Puławach. Dorota wspomina: - Podczas kolacji do mnie i przyjaciółki przysiadł się chłopak. Ją podrywał, mnie ignorował. W dodatku miał na głowie jakieś okropne, aseksualne loki! Kilka miesięcy później we Wrocławiu brałam udział w koncercie zespołu Sami Swoi. Patrzę, ktoś znajomy gra na gitarze. On. Wyglądał zupełnie inaczej, ściął włosy prawie na zero. Zamieniliśmy kilka słów, okazało się, że super nam się rozmawia. W przerwie słyszę: „Chodź ze mą do garderoby, pogramy sobie bossa novy". Tak po prostu mamy sobie grać? Dla mnie próba jest trudniejsza, bardziej stresująca niż występ. Ale usiedliśmy i już po pierwszych dźwiękach poczułam... czystą przyjemność. Tak zostało do dziś.
Od kilku lat mieszkają razem. Terytorium wspólne to 90 metrów, w tym pracownia - mnóstwo sprzętu, kabina do nagrywania, jego gitary, jej mikrofony. Jak funkcjonują pod jednym dachem dwie artystyczne indywidualności? - Mamy swoje odrębne muzyczne światy. Nie rywalizujemy, raczej wspieramy się konstruktywną krytyką - mówi Marek z uśmiechem. - Muzyka jest naszym naturalnym otoczeniem. A kiedy mamy jej dość, przerzucamy się na filmy - lubimy Almodóvara, wczoraj oglądaliśmy Złe wychowanie. Cieszą nas chwile spędzane razem - mówi. Co najbardziej? - Dorota robi świetne śniadania i w ogóle super gotuje. Co jest trudne? - Jej wybiórcza dokładność. Na fotelu może leżeć stos nieposkładanych ubrań i nie ma problemu. Ale jeśli jakąś płytę położę nie na tej półce, wścieka się. - Fakt - Dorota zgodnie kiwa głową. - Potrafi mnie zdenerwować nawet pasta zostawiona po niewłaściwej stronie umywalki. W dodatku jestem niecierpliwa i nadwrażliwa, często wybucham.
Żyją na wariackich papierach. Próby, spotkania, nagrania - najczęściej osobno. Przed wakacjami bezradnie wertują kalendarze: Dorota ma wolną pierwszą połowę lipca, Marek tydzień w drugiej. Początek sierpnia rozjeżdża się kompletnie - o! jest parę wspólnych dni koło dwudziestego. Więc kupują ofertę last minute. Weekendy nie istnieją w ogóle, wtedy są koncerty. - W naszym świecie nie ma niczego stałego - opowiada Dorota. Jak długo tak można? - Czasami bywam zmęczona - przyznaje. - Ale planów nie robię, bo w planowaniu jest zasadzka: coś może się nie udać i przychodzi rozczarowanie. Dlatego wolę czekać, co przyniesie los... Marek: - Do niedawna byłem entuzjastą naszej „osobności". Myślałem: mamy satysfakcję, spełniamy się zawodowo, a z tego bierze się dobra energia. Odpoczywamy od siebie, tęskni my i na nowo się odnajdujemy. Ale od pewnego czasu widzę, że rozstania częste i długie mają złe strony. Oddalają? - Tak. Przyzwyczajanie się do siebie na nowo kosztuje sporo wysiłku - mówi Marek. Więc może czas z tym skończyć? Oboje się uśmiechają. - Tworzymy dom. Mimo że nie mamy ślubu. Troszczymy się o siebie. To najważniejsze.

Teraz śpiewam
Kika tygodni temu dostała zaproszenie do Krakowa. - Wieczór poezji Wisławy Szymborskiej, miałam zaśpiewać kilka wierszy o miłości. Mój znajomy, poeta Michał Rusinek, uprzedza mnie: będą też Ewa Lipska, Adam Zagajewski, Ryszard Krynicki, Leszek Aleksander Moczulski. Przestraszyłam się. Respekt dla takich osobowości przygniata moją własną. Gdy dochodzi do spotkania, zapominam języka w gębie i mam ochotę uciec, gdzie pieprz rośnie. Ale wtedy powiedziałam sobie: przecież masz śpiewać, a to umiesz. Pojechałam. Śpiewanie nie jest tylko moim zawodem. To sposób na życie. Oswaja moje lęki i dodaje pewności siebie. Śpiewam, kiedy jest mi dobrze i kiedy źle.
Koncert po wypadku w kopalni Halemba. Na widowni rodziny górników, którzy zginęli. Dorota ma zaśpiewać piosenkę Marka Grechuty Gdziekolwiek. - Nagle czuję, że tracę grunt pod nogami, zapominam tekst, nie mogę złapać oddechu i zaraz upadnę. Co robić? Między zwrotkami odwróciłam się, zrobiłam kilka kroków w stronę muzyków, wdech, wydech. Dokończyłam: „Gdziekolwiek będziesz, cokolwiek się stanie, będą miejsca w książkach i miejsca przy stole...". Emocje wciąż mogą wziąć nade mną górę - opowiada Dorota. Tak jest lepiej. To chroni ją przed rutyną. Muzyka musi pozostać przyjemnością, a nie sposobem zarabiania na chleb. Dlatego wciąż pracuje nad emocjami - chce je rozumieć, a nie zagłuszać. Pomaga jej w tym Marek. Zachęca do działania. - To dzięki niemu wydaję płyty pod własnym nazwiskiem. Któregoś dnia powiedział: „Twoje piosenki są dobre, nagrajmy je". W 2002 Dorota Goes to Heaven, trzy lata później Pod rzęsami nie ukazałyby się, gdyby nie jego wsparcie. Marek to mój autorytet.

foto Zuza & Bartek

Często szukam ciszy
Autorytety są ważne. Numer jeden: Włodzimierz Nahorny. - Byłam w połowie studiów na Akademii Muzycznej, gdy zadzwonił: „Przygotowuję płytę - kolędy i pastorałki, zaśpiewa pani?". Zatkało mnie. Potem on się przyznał: „Nie znałem młodych wokalistów, ale pomyślałem, że córka Miśkiewicza musi dać radę". Z Nahornym nagrała kolejne płyty - z trudną muzyką Szymanowskiego, Chopina, Karłowicza. Weszła do zespołu, jeździła na koncerty po całym świecie, oswajała tremę, odkrywała własne możliwości wokalne.
Dalej: Ewa Bem. Śpiewała u niej w chórku, przygotowywała aranże do nagrań. - Imponowała mi klasą i wrażliwością sceniczną. Podczas podróży przegadałyśmy godziny: o życiu, muzyce, mężczyznach. Kiedy postanowiłam odejść z zespołu, było mi głupio. Kupiłam bukiet tulipanów, poszłam, spuściłam głowę: „Pani Ewo, odchodzę". Uśmiechnęła się i powiedziała: wiem... - opowiada Dorota. Autorytet to także Tomasz Stańko („Wielka charyzma, rozpoznawalny ton, genialna intuicja - mam nadzieję, że trochę z tego uszczknęłam, w końcu kto z kim przestaje..."). Z Anną Marią Jopek, z którą wystąpiła na kilku płytach, łączy ją przyjaźń osobista i artystyczna. To samo z Grzegorzem Turnauem. - Grzesio nauczył mnie, że muzyka może być świętem. Siadamy u niego w domu, on włącza płytę: np. Kabaret Starszych Panów. Potem przenosimy się do pianina, on gra, śpiewamy. Z szacunkiem mówi o Cesárii Évorze (nagrała z nią piosenkę i teledysk Um pincelada), oczywiście o tacie i bracie, uznanym jazzowym perkusiście. Łapie się na tym, że wszyscy ważni dla niej ludzie mają związek z muzyką. Tak bardzo się uzależniła? - Myślę o tym i oddycham z ulgą. Nie jestem nałogowcem. Często szukam ciszy. Jadę do rodzinnego domku nad Zalewem Zegrzyńskim. Boję się spać tam sama, ale jadę właśnie na noc, żeby rano położyć się w piżamie na leżaku. Biorę książkę, słucham ptaków. Nie muzyki. Czasami miewam jej dość. Czy mogłabym się bez niej obejść? Nie ma sensu spekulować. Ale jeśli miałabym wybrać inne zajęcia, zostałabym psychologiem. Na razie jestem nim sama dla siebie. Miewam kryzysy, szczególnie po skończeniu płyty: czy jeszcze coś dobrego stworzę? Zdarza mi się: budzę się i nie mam ochoty oka otworzyć. Ale zmuszam się: wstawaj, zrób cokolwiek! Przenoszę się na kanapę, czytam książkę albo wchodzę do internetu i otwieram MySpace. W szopie przy wiejskim domu mam rower - stare Wigry 3. Wsiadam i jeżdżę po piaszczystym wale nad Wisłą. Odlatują głupie myśli, że nagle zapadnę na ciężką infekcję, stracę głos i co wtedy będzie?

Caminho znaczy droga
Dzisiaj Dorota jest pod opieką wytwórni, nie musi przejmować się kłopotami z promocją, pieniędzmi na teledyski. We wrześniu wydaje nową płytę. Jeszcze inną - pop zmieszany z jazzem i rytmami Brazylii. Z udziałem znanego brazylijskiego perkusisty Guello. Będzie miała tytuł Caminho. - Po portugalsku „droga". Ja idę swoją - czasem biorę ostre zakręty, ale też drepczę w miejscu i mam wrażenie, że nic się nie zmienia. Ale za chwilę okazuje się, że jednak poszłam do przodu - mówi Dorota i zastanawia się nad bilansem 35-latki. Sukces? To satysfakcja, że nazwisko Miśkiewicz kojarzy się także z nią. - Ale nie myślę o sukcesach, bo wtedy zaraz osiadam na laurach. Po prostu cieszę się każdą nową piosenką, propozycją, wygraną z własną słabością. Pieniądze? - Mam ich dość, ale lubię żyć skromnie. Czasem mnie nachodzi: kupię piękne auto, przyjadę do klubu, zawarczę silnikiem. Ale szybko mi mija. Nadmiar mnie męczy, nawet w lodówce mam puste przestrzenie. Sława? Na szczęście jestem tylko wokalistką śpiewającą jazz. Nie uganiają się za mną fotoreporterzy. Nie drżę, że zobaczę swoje zdjęcie w Pudelku: gwiazda Miśkiewicz stoi w kolejce po wino! Każdy normalny człowiek chodzi przecież do sklepu, prawda? A ja jestem normalna - śmieje się. - Dom? Mam go tu, mam u rodziców i u brata. Dzwonię czasem do taty i pytam: „To co, zapraszasz dzisiaj na obiad?". I jadę na goloneczkę. Własna rodzina? - Mój brat Michał ma dwuletnią córeczkę Olę. Czasem biorę ją na ręce i śpiewam, kiedy nie chce zasnąć... Brat dogaduje: „Przydałoby się Oli cioteczne rodzeństwo". Co ja na to? Niczego nie wykluczam - Dorota puszcza oko. W końcu ile można żyć na walizkach?
Na Powiślu, gdzie mieszka, zapada wieczór. Marek dzisiaj w Mediolanie, więc ona sięga po książkę Obietnica poranka Romain Gary'ego. Poczyta, zrobi kolację, może pogra. W sypialni stoi pianino. Od niedawna. - Stare zostawiłam w poprzednim mieszkaniu, uważałam, że jest brzydkie, że się bez niego obejdę. Potem żałowałam. Kilka tygodni temu sąsiadka, widząc mnie ze skrzypcami, spytała: „Pani gra? A ja mam do sprzedania pianino". Nie szukałam, tylko go pragnęłam, a ono znalazło mnie. Myślę, że z resztą moich marzeń będzie podobnie, same przyjadą do mnie windą. I to jest najpiękniejsza improwizacja na świecie.


Agnieszka Litorowicz-Siegert
Twój STYL 5/2008 (str. 16)

 

Zdjęcia: Zuza & Bartek

Serdeczne podziękowania dla Redakcji „Twojego Stylu" za zgodę na publikację materiału.

adobe illustrator artboard order serophene buy online levitra belgien kaufen levitra in holland rezeptfrei kaufen kjøpe kamagra i norge where can i buy zofran in the uk køb viagra sverige ciprofloxacin uk buy viagra hos apotek buy generic orlistat uk kjøpe viagra på nett forum buy revatio canada viagra køb uden recept buy desloratadine uk